[27 Mar 2014]
(…)
Najpierw był pierwszy praktykant.
Długo nie wiedziałam, że on w Instytucie praktykuje, bo gdy przychodziłam odebrać Dynię to praktykant leżał zwykle w kącie na poduszkach, jak najdalej od dzieci i tępo gapił się w sufit.
Podejrzewałam więc, że to może intelektualnie niepełnosprawny dwudziestolatek na wymianie międzyprzedszkolnej.
Że jest praktykantem dowiedziałam się z plotek pod wieszaczkiem w szatni.
Te same plotki głosiły, że on nawet podobno mówi i czasem się rusza, ale nigdy nie dane było mi się przekonać.
Pewnego razu praktykant znikł.
(Czy wstał i poszedł o własnych siłach, czy rozłożył się w tym kącie na poduszkach, nie wiem. Gdyby się rozłożył to prawdopodobnie trzeba byłoby wietrzyć, obstawiam zatem, że jakoś się wyczołgał, bo okna u Lisków zamknięte i wionie raczej obiadem z klusek.)
Praktykanta zastąpiła praktykantka.
(O tym, że jest praktykantką dowiedziałam się z plotek pod wieszaczkiem w szatni.)
I już po dwóch miesiącach podeszła, aby się przedstawić.
Niebezinteresownie.
Kudłata ta dziewoja w marynarskich tatuażach zaczęła nastawać na mój podpis pod kwitem.
- Widzisz – powiedziałam – ja kiepsko słucham po niemiecku, więc nie ogarnęłam po co ci ten mój podpis.
- To ja mam mówić po angielsku?! – obruszyła się kudłata.
No nie wiem, za dużo wymagam, posyłając dziecko do placówki z urzędowym amerykańskim?
W zeszłym tygodniu pojawił się trzeci praktykant.
Też niemowa.
- Helmuciku! – krzyknęła wczoraj nasza pani z Brystolu, gdy ja wśród wieszaczków nadziewałam buty Dynią – ileż razy mam powtarzać, żebyś zamykał na klucz szafkę z ostrymi nożami skoro w pobliżu są dzieci?
Przez moment nawet miałam nadzieję, że może oni tak z przymusu, w ramach odrabiania służby wojskowej.
Jednak mówią pod wieszaczkiem, że to z powołania i z uniwersytetu pedagogicznego.
Cóż, to tylko anegdotka.
Na liście utrapień nawet niżej niż wszy.
©kaczka
(…)
Najpierw był pierwszy praktykant.
Długo nie wiedziałam, że on w Instytucie praktykuje, bo gdy przychodziłam odebrać Dynię to praktykant leżał zwykle w kącie na poduszkach, jak najdalej od dzieci i tępo gapił się w sufit.
Podejrzewałam więc, że to może intelektualnie niepełnosprawny dwudziestolatek na wymianie międzyprzedszkolnej.
Że jest praktykantem dowiedziałam się z plotek pod wieszaczkiem w szatni.
Te same plotki głosiły, że on nawet podobno mówi i czasem się rusza, ale nigdy nie dane było mi się przekonać.
Pewnego razu praktykant znikł.
(Czy wstał i poszedł o własnych siłach, czy rozłożył się w tym kącie na poduszkach, nie wiem. Gdyby się rozłożył to prawdopodobnie trzeba byłoby wietrzyć, obstawiam zatem, że jakoś się wyczołgał, bo okna u Lisków zamknięte i wionie raczej obiadem z klusek.)
Praktykanta zastąpiła praktykantka.
(O tym, że jest praktykantką dowiedziałam się z plotek pod wieszaczkiem w szatni.)
I już po dwóch miesiącach podeszła, aby się przedstawić.
Niebezinteresownie.
Kudłata ta dziewoja w marynarskich tatuażach zaczęła nastawać na mój podpis pod kwitem.
- Widzisz – powiedziałam – ja kiepsko słucham po niemiecku, więc nie ogarnęłam po co ci ten mój podpis.
- To ja mam mówić po angielsku?! – obruszyła się kudłata.
No nie wiem, za dużo wymagam, posyłając dziecko do placówki z urzędowym amerykańskim?
W zeszłym tygodniu pojawił się trzeci praktykant.
Też niemowa.
- Helmuciku! – krzyknęła wczoraj nasza pani z Brystolu, gdy ja wśród wieszaczków nadziewałam buty Dynią – ileż razy mam powtarzać, żebyś zamykał na klucz szafkę z ostrymi nożami skoro w pobliżu są dzieci?
Przez moment nawet miałam nadzieję, że może oni tak z przymusu, w ramach odrabiania służby wojskowej.
Jednak mówią pod wieszaczkiem, że to z powołania i z uniwersytetu pedagogicznego.
Cóż, to tylko anegdotka.
Na liście utrapień nawet niżej niż wszy.
©kaczka