Image Slider

[373]

[20 Sep 2017]

(…)
Nagle zmieniła się pora roku.
Jeszcze przedwczoraj w drodze do fabryki spod stóp pierzchały mi naładowane ultrafioletem jaszczurki, dziś nie ma już jaszczurek.
Są rude wiewiórki o wściekliczym spojrzeniu dźwigające plecaki orzeszków.
Skończył się turnus letni, zaczął się sezon wyborczy.
Z wszystkich dostępnych partii najbardziej rzuca mi się w oczy Alternatywa dla Heimatu, która prawdopodobnie w ramach wymiany międzynarodowej zamieniła się na mózgi z Faragem Nigelem.
Skutkiem tej wykonanej śrubokrętem i widelcem transplantacji, w krzakach, przez które brnę na poranną zmianę, zawisł plakat z gołymi, kobiecymi pośladkami.
Ta - excusez le mot - goła dupa w krzakach jest, tak tłumaczy mi Alternatywa, polityczną kontrofensywą dla modelu kobiety odzianej w burkę i symbolem walki o wolność, godność i niepodległość.
Jako, że przez te krzaki to tylko ja i wiewiórki, mogę zaryzykować opinię, że Alternatywie jeszcze nie udało się nas przekonać.
Alternatywę, taka ciekawostka, reprezentuje w regionie – tak głosi podpis pod pośladkiem - Herr Warzecha*, co w sumie uzasadnia hipotezę, że drugie pokolenie emigrantów chętnie się radykalizuje.
Nie tylko zresztą Herr Warzecha chwyta się w swej kampanii wyborczej niekonwencjonalnych środków. Ulotki Alternatywy odkryłam w rosyjskim supermarkecie, gdym przebierała w mrożonych pierogach. Sztab wyborczy kandydata o równie niemieckim jak Warzecha nazwisku, nawtykał streszczenia swego programu wyborczego (Obcy raus!!!) między kabanosy a ser tylżycki.
Zachodzę w głowę, czy to miała być groźba, czy desperackie poszukiwanie elektoratu, Herr Kuropatkin?*
(Poza tym, trochę za późno z tą kwestią czystości rasy i żeby tak obcy raus. W nowym roku szkolnym w klasie Mastodontów naszpan od angielskiego skatalogował języki nieurzędowe, których używa młodzież i wyszło mu... czternaście. Na dwadzieścioro wychowanków.
Semantyka się rozlała. Nie ma co żałować róż, gdy płoną rodzajniki.
Przypuszczam, że w tym roku to już na pewno wyrzucą Dynię z zajęć wyrównawczych z niemieckiego.)
Polityką zainteresowałam się w momencie, gdy okazało się, że Urząd do Spraw Przesiedleńców przyznał mi omyłkowo obywatelstwo honoris causa i kupon na udział w wyborach.
Czyli tydzień temu.
Kupon, na szczęście, nie jest ważny, stanowi konsekwencję imienia i nazwiska, których kombinacja jest dla urzędu najwyraźniej jeszcze bardziej niemiecka niż potomstwo Kuropatkina skrzyżowanego z Warzechą.
(O, na lewicę też nie mogłabym zagłosować.
Oni na plakatach piszą, że kochają dzieci i przyznają się do tego Comic Sansem.)

Na cóż mi zresztą polityka międzynarodowa, gdy biorę udział w zupełnie innych, emocjonujących zawodach organizowanych corocznie w okolicach września przez placówki edukacyjne.
Zawodach pod tytułem: Zorganizuj artefakt na czas!
Zorganizowałam już tak skoroszyt w kolorze, jak wynikało z notatek Dyni, ORANSCHE. Pojechałam po ten skoroszyt do sąsiedniego miasta stołecznego. Nie zdobyłam, niestety, maksymalnej ilości punktów, gdyż jak się okazało, skoroszyt – tak oceniła naszpani - nie jest dostatecznie ORANSCHE. Faktycznie, nie jest. Już w sklepie przeprowadziłam badania na szerokiej grupie respondentów i każdy deklarował inny odcień w skali Pantone. Niestety, pomarańczowsze wykupiono już w kwietniu.
Wczoraj o poranku, szukałam pędzli i kubła na wodę.
Teraz tropię w internetach biały trykot do pływania w Jeziorze Łabędzim. (Znalazłam w okolicach Newcastle.)
Przedwczoraj w popłochu kompletowałam strój nindży z czarnych kalesonów i antracytowego golfu, klnąc, że onegdaj pożałowałam na urzędowy mundurek.
Dziś pożyczałam od sąsiadów jabłko. (Martwa natura na zajęcia z malarstwa. Prawie tak martwa, jak cisza, która zapadła, gdy o świcie Dynia zapytała, czy aby przeczytałam w jej myślach, by wyposażyć ją w kwintal fruktów z hektara?)
A potem jeszcze, nadobowiązkowo, goniłam ślimaka, którego przysposobił Biskwit.
Biskwit przyniósł ślimaka z ogródka, ochrzcił, trzyma go pod poduszką i próbuje udomowić.
A winniczek z racji swej dzikiej natury próbuje uciec.
Raczej jednak bez powodzenia.
Myślę, że w końcu wybierze wewnętrzną emigrację.
Tak jak ja.



* zmieniłam nazwiska obu kandydatów, by nie przykładać klawiatury do ich promocji 
 
©kaczka

[372]

[14 Sep 2017]

(…)
Było to tak.
Norweski zobowiązał się zapisać dziecko do szkolnej świetlicy.
W tym celu pozyskał z urzędu ryzę druków i formularzy do wypełnienia.
Wypełnione urzędalia poparł papierowym akordeonikiem dodatkowych zaświadczeń, okazał drzewo genealogiczne, wyciął z kartofla zestaw pieczątek, zaoferował wgląd w historię chorób dziedzicznych rodu, przedstawił kartę badań stomatologicznych, sporządził wykres naszych dochodów i trzysta razy podpisał się w różnych kratkach.
Urząd zassał to wszystko jak potwór z bagien i nie wypluł żadnego szkieletu informacji zwrotnej.
Takoż pierwszego poranka obowiązku szkolnego panowała w naszym domu atmosfera histerycznego napięcia. Na godzinę przed rozpoczęciem lekcji nadal nie było wiadomo, czy dziecko dostało miejsce w przechowalni i na której półce.
Potwór z bagien był nieuchwytny, gdyż, jak opowiadał w skrzynce głosowej, zażywa wakacji i można do niego pisać na Baden Baden.
Na piętnaście minut przed rozpoczęciem lekcji kolejka do sekretariatu w Ofiarach Holocaustu przypominała kilometrażem te czasy, gdy to mieszkańcom kraju ościennego wydzielano salceson na kartki, który to mogli sobie oni schłodzić zimną wojną i owinąć w żelazną kurtynę.
W skrzydle świetlicy naszpanie podkreślały w rozmowie swój zawodowy profesjonalizm, ale nieszczególnie mogły pomóc, bo były oddziałem oddelegowanym do peklowania dzieci porannych.
Same zresztą zmagały się z próbą zinwentaryzowania swoich podopiecznych.
Podopieczni, jako żywo, przypominali pasażerów trzeciej klasy Titanica w próbie ewakuacji z tonącego okrętu.
Pomyślałam tedy, że wrócę w samo południe i łokciami niezłomnej matki Polki przetrę dziecku szlak ku świetliczanej szczęśliwości.
Gdy wróciłam, szkoła nadal stała w tym samym miejscu, choć wydawało się, że napierająca na nią masa przyszłości narodu przesunie ją albo złoży w kostkę siłą powakacyjnej adrenaliny.
Przebiłam się przez tłum oczekujących na swe cherubięta protoplastów i uderzyłam do pierwszych drzwi świetlicy, gdzie naszpani nie miała na liście mego dziecka, ale mogła zaofiarować przepis na cynaderki, bo się nim akuratnie dzieliła z inną naszpanią. Współrzędne Dyni odnalazłam dopiero w czwartych drzwiach, gdzie tamtejsza naszpani wyjęła z kieszeni fragment starej koperty, na którym faktycznie stało nasze rodowe nazwisko, ale, że jest ono najpospolitszym przymiotnikiem oraz chyba jednym z najpopularniejszych nazwisk po tej stronie Odry, trudno powiedzieć, czy nie był to przypadek i czy faktycznie chodziło o Dynię, a nie o rozmiar komody albo, oceniając po wyglądzie koperty, o jakiegoś byłego absolwenta Ofiar. Lekką ręką, rocznik '86.
- Gott sei Dank! Co za ulga! - zwierzyłam się bardzo wylewnie naszpani. - Gdyż o poranku ja się tak straszliwie bałam, takie mną targały niepokoje, obawy i lęki, że...
Tu nie zdążyłam dokończyć, że te obawy dotyczyły wyłącznie potencjalnego braku miejsca w obiekcie opiekuńczym, bo naszpani wdepnęła mi w słowo, przytuliła do piersi i zaczęła tłumaczyć, że to normalne, że czuję te obawy, że dzieci wykazują niesłychane zdolności adaptacyjne i znoszą rozstania lepiej niż rodzice, i że idea świetlicyzmu ma w placówce tysiącletnią tradycję, a ja odtąd powierzam swoje potomstwo doświadczonej i wykwalifikowanej kadrze specjalistów. W międzyczasie pojawiła się w drzwiach kolejna naszpani, którą moja naszpani odesłała niecierpliwym gestem i teatralnym szeptem: Oddal się Bettino, gdyż ja tu terapeutyzuję przypadek matki z lękiem separacyjnym.
W tym momencie do świetlicy wpadła Dynia wniesiona przez czterech kolegów (piąty niósł jej teczkę), rzuciła mi w locie jakiś nędzny ochłap powitania, zaanektowała miejscówkę i oświadczyła łaskawie, że mogę ją odebrać za miesiąc albo przynajmniej po obiedzie ze sznycla i kartoflanej brei.
- A za te sznycle pani zapłaciła? - zaczęła drążyć temat naszpani trochę jakby straumatyzowana falą uderzeniową Dyni i jej towarzyszy.
- Mąż zapłacił! - skłamałam i odważnie wytrzymawszy podejrzliwe spojrzenie naszpani uznałam, że pora się i matczyną pępowinę zwijać.
Byłam pewna, że nie zapłacił, bo z faktów odcedzonych ze strumienia wulgaryzmów, które Norweski emitował kilka dni wcześniej wynikało, że system elektronicznego zamawiania szkolnego kateringu przekierowywał go z fantazją i z uporem na stronę Domu Spokojnej Starości i do dziś nie wiadomo, ile sznycli i właściwie komu zasponsorował tam Norweski.
Wróciłam po Dynię po sznyclach. Igrała w gigantycznym pałacu Barbie zrobionym przed dwudziestu laty z rakotwórczego plastiku i wyposażonym w elektryczną (!) windę. Z wrodzoną dyplomacją, subtelnie i między wierszami Dynia powiedziała mi, że katering Herr Fritza robi lepsze sznycle niż ja.
Ze sznyclem w panierce to ja nie wygram.
A do tego jeszcze ta winda!
(...)
Na odchodne naszpani wręczyła mi plik formularzy, których wypełnienie umożliwić miało autoryzowane odbieranie dziecka przez osoby postronne.
Wypełniłam je gorliwie i przykazałam dziecku oddać je w profesjonalne ręce naszpań.
Wczoraj znalazłam je ugniecione w kulkę na dnie plecaka.
Nie muszę dodawać, że osoby postronne mimo tego odbierały dziecko.



(...)
Kwestia nieopłaconego sznycla powróciła bumerangiem już następnego dnia, po tym, gdy nieroztropnie wręczyliśmy komplet dokumentów aplikacyjnych szkolnej sekretarce. Szkolna sekretarka przyjęła dokumenty i wysłała je pocztą prawdopodobnie do Bundestagu. Tymczasem cała grupa świetlicowa musiała, jak cierpko wyjaśniła mi w telefonie naszpani, odkładać dla Dyni ze swych porcji po kartoflu, a to i tak było za mało, bo czy pani sobie wyobraża, ile pani dziecko potrafi zjeść, pani kaczko?
(Tak. Dynia weszła właśnie w jakiś kolejny etap akcelerowanego wzrostu i na kolację to, na przykład, zjada bochen chleba obłożony dla wygody całą lodówką.)
- I dlaczego to nie mnie oddała pani ten wniosek o sznycel? - wpadła w nerwowy rezonans naszpani.
Nie wiem!
Może dlatego, że na wniosku stało, że można go zostawić w sekretariacie?
A może dlatego, że skoro naszpani jest jedyną depozytariuszką wniosków o obiady i skoro widzi mnie pierwszy raz na oczy i wie, że przez internet nikt jeszcze niczego z Herr Fritzem nie załatwił to może założyć, że ten sznycel, po który wyciąga ręce moje dziecko jest nieopłacony i zapobiec tragedii, czyli temu, że Dynia zje wszystkie kartofle i wszystkie sznycle, a gdy zabraknie prowiantu to zacznie nadgryzać współosadzonych.



(…)
Francuskie, akredytowane laboratorium nadesłało mi siedemset stron urzędowych, oficjalnych raportów ze zleconych analiz.
Siedemset stron Comic Sansem.

(...)
W tym roku mija ponoć siedemdziesiąta rocznica katastrofy w Roswell.
Boże, jak ja jakoś dosadnie ostatnio rozumiem, co musieli przeżywać ci kosmici w zderzeniu z ziemską logiką.

©kaczka

Żyję!

[4 Sep 2017]

(…)
Żyję.
Aczkolwiek czuję się tak, jakbym na jedenaste piętro bez windy wniosła w zastępstwie Atlasa cały glob.
Dwa razy.
Nieszczególnie dołożyło się do mentalnego wywczasu, iż podczas przeprowadzki mój złakniony wyzwań organizm po raz trzeci z rzędu zakontraktował ospę wietrzną.
Jackpot na immunoloterii.
Trzy leukocyty zamiast wisienek.
Za trzecim razem ospa może już nie tak rozrzutnie dekoruje ofiarę rzucikiem w kropki, ale niezmiennie odbiera chęć życia i noszenia paczek z jednego końca ulicy na drugi.
Miałam podczas tej przeprowadzki taki moment, wyjęty jakby prosto z Hotelu Zacisze, że wieszałam abażur, a może łeb łosia, w każdej ręce trzymając jakąś siatkę, co pozwalało mi rozdrapywać ospę wyłącznie stopami. Stałam na drabinie, trawiona gorączką, z policzkiem wklejonym w sufit, w zębach trzymałam śrubokręt, pod drabiną stał Biskwit i krzyczał, że nikt go nie kocha i że należy go natychmiast przytulić, a na to weszła Hauptcioteczka i zapytała, wzdychając ciężko, kiedy to ja wreszcie zamierzam zabrać swoje rzeczy z jej szafy? Sprecyzujmy, tej szafy oddalonej siedemset kilometrów w linii prostej od naszego nowego lokalu.
(Dla jasności, jeśli faktycznie są w tej szafie jakieś moje rzeczy, acz powątpiewam, to ich relokacja nie miałaby najmniejszego wpływu na introdukowanie skandynawskiego minimalizmu na kwaterze u
Hauptcioteczki.)
I to był ten moment, gdy bez słowa zeszłam z drabiny, zabrałam i siatki, i ospę, i abażur, i zaczęłam iść przed siebie ku szosie na Berlin, żeby autostopem dotrzeć do szafy i ją opróżnić. Tyle, że Norweski zatrzymał mnie, gdy dochodziłam do końca ulicy, zawrócił i odłożył na stojącą na chodniku sofę, na której usnęłam snem raczej delirycznym.
I spałam przez kilka lat albo dwadzieścia minut.

Można by pomyśleć, że w zaistniałej sytuacji praca zawodowa to moja psychiczna ucieczka i sanatorium dla nerwowo wyczerpanych.
Niestety, inspektor z Departamentu do Spraw Najwyższej Higieny i Ostatecznego Porządku ma lada dzień pojawić się w fabryce z niezapowiedzianą kontrolą. Byłabym o wiele spokojniejsza, gdybym przed tym wydarzeniem wyeksmitowała kolonię polnych myszy, które zalęgły mi się w laboratorium.

W tejże pracy ostatnio otrzymałam z przydziału słuchawki do telefonu, gdyż faktycznie dużo gawędzę z bakteriami. Słuchawki były w pudełku z napisem 'Headset for call center', co i owszem skłoniło mnie do smutnej refleksji nad zaskakującym kierunkiem jaki obrała moja kariera zawodowa. Jednakoż godzinę później, odebrałam list od Kate Middleton na temat zalet mikroskopii elektronowej i znów poczułam, że obracam się w wyższych sferach.
Gdybym tak tylko jeszcze te myszy jak flecista z Hameln...

©kaczka